Kto czytał wpis nt. moich zmarnowanych lat młodzieńczych, ten wie, że nigdy nie byłem typem imprezowicza. Choć może inaczej - z imprezami (ale takimi tańczonymi, nie żadnymi domówkami) było trochę podobnie jak z kobietami. Byłem chłopakiem, który wstydził się własnego człowieczeństwa. Po prawdzie w gimnazjum miałem taki okres (bez skojarzeń), że głupio było mi nawet zjeść w szkole kanapkę, a co dopiero chodzić na balangi i wywijać tyłkiem. Byłem przekonany, że wszyscy patrzyliby tylko na mnie i śmieliby się pod nosem, jednocześnie robiąc to samo (no bo oni mogą, ale taki nieudacznik jak ja?). Domyślam się, że nie tylko ja musiałem przez to przejść.
Tak więc wstydziłem się imprezować i robiłem to tylko wtedy, gdy "nie było wyboru", to jest bal gimnazjalny czy studniówka. Siedziałem na krześle i modliłem się, żeby to wszystko się jak najszybciej skończyło i żebym mógł wrócić do domciu, do mamusi.