Portal Uwodzicieli
Witryna poświęcona relacjom damsko męskim oraz budowaniu międzyludzkich więzi emocjonalnych.
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit END.

Piłkarski Poker

Portret użytkownika Stary Cap

Popołudniem, 29 czerwca 2000 roku, z moim 8 letnim wtedy synem, oglądamy sobie półfinałowy mecz Holandia – Włochy na Mistrzostwach Europy w Amsterdamie. Spotkanie zapowiada się ciekawie, ale nikt nie przypuszcza, że zamieni się ono, w prawdziwy piłkarski horror.

Już w 33 minucie Gianluca Zambrotta otrzymuje czerwoną kartkę. Los Włochów wydaje się przesądzony. Sześć minut później, sędzia dyktuje rzut karny dla Holendrów.
To już koniec.
Jednak nie! Włoski bramkarz Francesco Toldo, fenomenalnie broni strzał Franka de Boera.
Holendrzy wściekle atakują, ale Toldo tego dnia dokonuje w bramce prawdziwych cudów!
60 minuta spotkania, kolejny rzut karny dla holendrów. Tym razem Kluivert trafia w słupek!
Gesty obserwującego mecz z trybun Pelego wystarczą za komentarz. Holendrzy tylko patrzą po sobie z niedowierzaniem.
Włosi już boją się faulować i tylko wspaniałe parady Toldo, ratują ich przed utratą bramek.
Dotrwali tak do karnych i tu niewiarygodne! Toldo broni pierwszy rzut!
Kolejny Holender zaś, nie wytrzymuje nerwowo i strzela ponad bramką!
Co prawda van den Sar też broni jednego karnego, ale w chwilę później, Toldo ucina wszelkie nadzieje rywali broniąc kolejny strzał!
To co się dzieje na boisku później, na długo zapada w pamięci mojego syna. Cała drużyna i działacze rzucają się na swojego bohatera Toldo i długo ściskają go i całują płacząc z radości.

Myślę, że tego dnia mój syn zapragnął też zostać bramkarzem i stać się kiedyś, również takim bohaterem dla swojej drużyny.

Zaczęło się od zamęczania mnie i wszystkich wujków żeby mu „postrzelać”, a trzepak stał się jego pierwszą bramką. Potem, został „odkryty” przez chłopaków z podwórka i z duszą na ramieniu patrzyłem jak gra, z siedem lat starszymi od siebie bykami.
Wreszcie, znaleźliśmy ogłoszenie o powstaniu szkółki piłkarskiej dla dzieci. Podziwiałem syna, że choć miał dopiero osiem lat i nikogo tam nie znał, nie miał żadnych oporów żeby się zapisać.
Szkółka po początkowym rozkwicie, po kilku miesiącach rozpadła się, ale pierwsze doświadczenia i pierwszy guz na głowie były.

Pozostały mecze w szkole i na podwórku gdzie Karol nie miał dla siebie konkurencji w bramce.

Jednego lata natknęliśmy się na ogłoszenie o naborze do drużyny juniorów młodszych w niedalekim klubie. Pojechaliśmy tam. Chłopcy już jakiś czas trenowali i przyjęli Karola nieco lekceważąco, aż do momentu gdy na zakończenie treningu odbyły się serie strzałów na bramkę. Kiedy nie zdołali strzelić mojemu synowi żadnej bramki, ani z rzutów wolnych, ani nawet z rzutów karnych, nastąpiła konsternacja. Dopiero w drugiej serii ktoś mu strzelił.
Dobra chłopaki, mamy bramkarza! - zawołał trener.
Rozpoczęły się pierwsze treningi i wydatki: na korki, rękawice, strój bramkarski.
Pamiętam jak wszedłem, do „sportowego” sklepu Adidasa i zapytałem o strój dla bramkarza. Młoda sprzedawczyni, zaczęła mi pokazywać jakieś spodnie w lampasy bo myślała, że chodzi mi o dresiwo dla bramkarza w dyskotece. Smile

Odbył się pierwszy sparing. Przyjechali dwa lata młodsi chłopcy z pewnego znanego Warszawskiego klubu. Ich trenerzy chcieli aby zagrali z większymi od siebie. „Bo przeciwników to zawsze takich wielkich mają, żeby się oswoili.”
Dramat! Mali chłopcy zaczęli ogrywać starych koni. Nasi biegali chaotycznie po boisku, aż żal było patrzeć. Szczęśliwie udało się uratować remis 2-2.

Nie lepiej było podczas kolejnych meczów, ale chłopcy się nie zniechęcali.

Klub zgłosił drużynę do rozgrywek ligowych. Nie trudno się domyśleć, że dostawali baty od wszystkich. Karol miał pełne ręce roboty, bo jego bramka była nieustannie atakowana. Nabierał szybko doświadczenia, jeśli przytrafił mu się jakiś błąd po którym padła bramka, nigdy więcej już go nie powtórzył.
- Strzelajcie mu po ziemi, bo górne to on wszystkie łapie wołali trenerzy przeciwników.

Na treningi przychodziło wielu nowych, ale oni szybko się wykruszali i pozostawała zawsze ta sama gwardia największych pasjonatów, których nic nie było w stanie zrazić.

Zaobserwowałem, ciekawe zjawisko u chłopców: kiedy przeciwnicy ich lali, zbijali się w grupkę jak owieczki, kiedy oni zyskiwali przewagę, rozbiegali się szeroko po boisku jak wilki.

Jaki wpływ na zawodników ma psychika, niech świadczy fakt, że w meczach o punkty, wykorzystaliśmy dopiero piątego karnego. To wszystko przez stres.
Bramka wielka jak stodoła, jakiś rachityczny bramkarz w środku, a najwięksi nawet kozacy dostawali „miękkich nóg” i nie mogli trafić. Dopiero „Rafcio” strzelił i już do końca istnienia drużyny on egzekwował rzuty karne. Nawet jak raz, zupełnie źle trafił w piłkę i turlała się ona powoli do bramki, bramkarz już się położył i choć próbował wybić ją nogami, futbolówka podskoczyła na jakiejś kępce i....i tak wpadła. Smile

Graliśmy nawet na Stadionie X-cio Lecia Warszawie, z miejscową drużyną juniorów. Trybuny były zdewastowane, a na koronie odbywał się handel. Co parę minut jakiś murzyn schodził z korony, wyjmował czarną fujarę i szczał grubym strumieniem, nie przejmując się tym, że w dole grają dzieci.
- Taka historia, takie mecze tu były, Ojciec Święty tu mszę odprawiał, a ci leeeją teraz na to wszystko! - oburzał się trener.

Po niezliczonej ilości porażek, pewnego dnia, zanosiło się na sensacyjne zwycięstwo z naszej strony. Prowadziliśmy z Zakroczymiem już 2-0.
Serce zaczęło mi tak walić, że przestraszyłem się, że dostanę zawału. Wtedy, trener przeciwników wpuścił na boisko jakiegoś dryblasa, który przewyższał naszych wyraźnie i siłą i szybkością. Zdołali wyrównać, ale pierwszy punkt był.
Pytanie tylko, czemu jeśli miał takiego dobrego zawodnika, wpuścił go dopiero pod koniec meczu?
Wiele drużyn grało tzw. lewizną, czyli mieli w swym składzie starszych zawodników. Widać to było wyraźnie, po grubych owłosionych nogach, wąsie pod nosem, i zmienionym mutacją głosie, ale nic na to nie można było poradzić. W naszej drużynie np. Rafcio i mój syn byli nawet młodsi.

Dla naszego prezesa liczył się głównie jego interes, a dzieci i ich rodziców miał w głębokim poważaniu. Za przykład niech posłuży incydent, jak raz, mieliśmy rozegrać mecz z drużyną która dołączyła już w trakcie rozgrywek i byli w kalendarzu spotkań, ale nie grali o punkty. Rodzice przywieźli chłopców z najdalszych okolic i czekaliśmy dwie godziny na autokar, który się nie pojawił.

Przypadkiem prezes wygadał się później, że celowo nie załatwił autokaru, żeby zaoszczędzić, tymczasem klub otrzymał karę za walkower.
Klub zrobił sekcję juniorów bo taki był wymóg PZPN, ale prezes maksymalnie na nas oszczędzał, żeby mieć więcej kasy na seniorów i wódkę którą z nimi chlał.

Całą zimę trenowaliśmy na hali bardzo ciężko. Trener skupił się na treningach siłowych i kondycyjnych. Wierzył, że siła strzałów pochodzi z mięśni brzucha, a zwycięstwo trzeba wybiegać na boisku.
Karol ćwiczył dużo indywidualnie, z bramkarzem seniorów. To były mordercze treningi. Tamten, zawsze zczołgał mojego syna masakrycznie.

W drugim sezonie graliśmy lepiej, ale prześladował nas pech. Jak prowadziliśmy, to traciliśmy bramkę w ostatniej sekundzie meczu. Jak był remis, to traciliśmy gola w doliczonym czasie.
Szczególnie dotkliwie odczuwał to Karol. Nie było mu przyjemnie gdy cały mecz koledzy wypruwali sobie żyły, a on w ostatniej sekundzie musiał wyjmować piłkę z siatki. Trzeba by było być niezwykle gruboskórnym, żeby się tym nie przejmować, a on taki nie był. Szybko wybacza się napastnikowi, gdy nie trafi w bramkę, wybacza się obrońcy niefortunne zagranie, ale bramkarzowi, długo pamięta się błąd, po którym padła bramka.

26 Maja 2006 roku zmarł w Warszawie Kazimierz Górski. Przed meczem wszyscy uczciliśmy jego pamięć minutą ciszy.

Raz, sędzia zażyczył sobie noszy na boisku i wyznaczenia noszowych. Wygrzebaliśmy w składziku jakieś nosze i między innymi ja zostałem noszowym.
Gdy tylko jakiś zawodnik upadł i się nie podnosił, sędzia przywoływał nosze i znosiliśmy delikwenta z boiska. Znoszeni chłopcy byli bardzo przejęci tą sytuacją. Smile

Chłopcy, ogólnie nie byli aniołami, ale przynajmniej byli dowcipni i zawsze było się z czego pośmiać. Dokuczali trenerowi, który nie miał za zbytnio u nich autorytetu i
pod koniec drugiego sezonu nie wytrzymał on nerwowo i odszedł z klubu.

Bywał bardzo impulsywny i chaotyczny na meczach. Zdejmował zawodników z boiska za złe zagranie, nawet jak nie miał już nikogo na zmianę. Smile

Nawet do mojego syna zawołał kiedyś:

- Ty to już murawy nie powąchasz! Smile

Jedno co podobało mi się z jego słów, to gdy mówił do chłopaków o przeciwnikach: „Pamiętajcie, to są tylko tacy sami chłopcy jak wy.”
To samo można powiedzieć początkującym adeptom sztuki uwodzenia o dziewczętach: „To są tylko takie same ludzie jak wy.” Smile

Prezes przedstawił nam Roberta, nowego trenera. Był to młody chłopak, były piłkarz jednego z renomowanych Warszawskich klubów, którego karierę przerwała kontuzja.

Robert, postawił na taktykę i organizację gry. Polegała ona na interwałowej grze pressingiem, w linii, w ustawieniu 4-4-2, z wymiennością pozycji, wysokim kryciu i na pułapki ofsajdowe. Wymagało to maksymalnej dyscypliny od zawodników, zgrania, komunikacji i wzajemnej asekuracji.

Nikt z przeciwników tak nie grał.

Treningi, skupiały się na ćwiczeniu szybkości, zwinności i dyscypliny gry. Na specjalne komendy zawodnicy zamieniali się miejscami, przesuwali całym zespołem w górę i w dół, przyśpieszali lub zwalniali tempo, nieustannie się komunikując i asekurując.

Na sparingach wychodziło to nieźle, ale pierwszy mecz ligowy z Nasielskiem, zakończył się katastrofą 0-7. Przechodzili przez naszą formację, jak wolne elektrony.

Do naszej drużyny zaczęli przychodzić nowi zawodnicy. Przyszedł „Globus”, który był bardzo ambitny, biegał i trenował nawet w domu, wkrótce stał się liderem zespołu i kapitanem drużyny.
Miał on pewien ulubiony trick, na który nabierał wielu obrońców.
Kiedy ci zagradzali mu drogę, Globus, jakby zrezygnowany kopał piłkę w aut. Przeciwnikom pasowało takie rozwiązanie i nie interweniowali. Wtedy Globus raptem ruszał do piłki, w ostatniej chwili kopał ją mocno wzdłuż linii autowej, a sam łukiem omijał obrońców biegnąc poza boiskiem i gwałtownie przyspieszając. Tamci, zazwyczaj tylko stali i patrzyli, co on robi. Po chwili doganiał piłkę i gnał już na pełnej szybkości prosto na bramkę przeciwnika.

Gdy pobliski klub rozwiązał swoją sekcję, przyszli też Janusz i Jankes.

Ktoś zaczął dowozić do nas, jeszcze jakichś dwóch dobrych chłopaków.

Doszedł Mateuszek, rasowy napastnik, który grał w renomowanym klubie, ale nie był tam gwiazdą pierwszej wielkości, a chciał grać i strzelać bramki.
Przyszedł wreszcie Kapsel, który poróżnił się z trenerem w jego dotychczasowym klubie.
Z miejscowych zostało już tylko trzech chłopców, reszta to zbieranina indywiduów z całej bliższej i dalszej okolicy. Nazwałem ich parszywą trzynastką.

Robert imponował chłopakom. Był piłkarzem, miał piękną dziewczynę, córkę właściciela sieci restauracji, przyjeżdżał często różnymi i to nie byle jakimi furami.

Chcieli dla niego grać.

Pierwszy wygrany mecz z Zakroczymiem miał dramatyczny przebieg. Po pierwszej połowie było 0-0. Kiedy na początku drugiej połowy objęliśmy prowadzenie, ich trener znów wpuścił tego samego dryblasa co kiedyś. Akurat przypadkiem, przechodziłem koło ich ławki i usłyszałem jak do niego mówił:
- Zerwiesz dwa, trzy razy i wystarczy.
Na szczęście, mieliśmy w swoich szeregach „Duszka”, nieustraszonego obrońcę. „Duszek”długo nie dawał urwać się dryblasowi, czym go nieprawdopodobnie wkurwił.
Kiedy w końcu Dryblas wywinął się naszym i ruszył na bramkę....

- Musisz Duszek! Musisz!- zawołał trener.

Duszek chwycił dryblasa za szmaty i wyhamował. Wtedy ten, rzucił się na Duszka z łapami i w konsekwencji obaj dostali po 20 minut kary.

Trener „Cebularzy” z wściekłości, rwał sobie włosy z głowy.

Kiedy kara się skończyła, Dryblasowi udało się jeszcze raz wyrwać na sam na sam z bramkarzem.
Karol spokojnie wyszedł do niego i kiedy dryblas chciał go minąć zwodem, błyskawicznie rzucił mu się pod nogi i „wyłuskał” piłkę. Po chwili rozległ się końcowy gwizdek sędziego 1-0 dla nas. Robert, podszedł do Karola, przytulił go i pocałował w głowę.
- Pięknie go wyczekałeś. - Powiedział.
Karol był szczęśliwy. Smile

Trzeci sezon zaczęliśmy pechowo, meczem wyjazdowym z Bobrami Tłuszcz. Nie dojechał sędzia i niefrasobliwie zgodziliśmy się, żeby gospodarze załatwili kogoś. Przywieźli jakiegoś żula spod budki z piwem, który oczywiście prowadził spotkanie tendencyjnie i w konsekwencji przegraliśmy zero do jednego. Mieli oni tam bramkarza, wielkiego draba, na którego wołali „Toudi”.
Toudi kosił naszych, dosłownie jak kłosy zboża.

Powoli, taktyka Roberta zaczęła przynosić efekty. Zaczęliśmy wygrywać. Początkowo nieznacznie, fartownie różnicą jednej bramki, z czasem, co raz bardziej zdecydowanie.

Żeby zademonstrować przeciwnikom pewność siebie, nasi chłopcy sami, bez opiekuna, przeprowadzali rozgrzewki.

Z Zakroczymiem wygraliśmy u siebie 6-0. Całe spotkanie odbywało się w ulewnym deszczu i przypominało mi mecz półfinałowy Polska- RFN na Mistrzostwach Świata w 1974 roku. Tak lało, że nie miałem serca żeby jakiś chłopiec biegał jako sędzia boczny i sam wziąłem do ręki chorągiewkę.

Tymczasem Karol, zaczął co raz częściej uskarżać się na ból kolan. Przygotowywał się do bierzmowania i nie mógł klęczeć w kościele. Pojechaliśmy do lekarza. Prześwietlenie pokazało, jak od przeciążeń, ścięgna dosłownie odrywają dziecku od kolan szczapy kości.

Kiedy ortopeda dowiedział się, że syn gra w piłkę nożną i jest bramkarzem, powiedział:

- To nie dla ciebie dyscyplina, nie z twoim kośćcem. Wystarczy, że ci raz jakiś wjedzie tak porządnie w nogi i będzie po karierze.

Kontuzja była spowodowana, zbyt dużymi przeciążeniami w okresie intensywnego wzrostu i lekarz zakazał Karolowi grać, ani nawet ćwiczyć na WF przez pół roku.

Robert najpierw próbował zbagatelizować sprawę, a kiedy zobaczył, że będziemy nieugięci, wkurwił się, kazał oddać klubowy dres i strój bramkarza (chociaż sami za niego płaciliśmy) i prawie wyrzucił nas z klubu.
To było przykre, bo kontuzja była z winy trenera (chociaż raczej tego poprzedniego), bo nie stosuje się takich ciężkich treningów u młodzieży w okresie intensywnego wzrostu.

Do końca rundy jesiennej nasi mieli do rozegrania jeszcze trzy mecze. Dwa ze słabymi drużynami i jeden z Drukarzem Warszawa, liderem grupy, klubem z 80 letnią tradycją, z którym i tak nie mieliśmy szans.

Wiosną, Karol znów stanął między słupkami swojej ukochanej drużyny. Paradoksalnie,
przerwa dobrze mu zrobiła, był świeży, zdrowy i głodny piłki. Pozostali chłopcy również poczynili ogromne postępy. Mieliśmy naprawdę niesamowitą ekipę, każdy coś potrafił, na każdego można było liczyć.

Zaczęliśmy rozwalać wszystkich po kolei. Z Zakroczymiem wygraliśmy 15-0. W trakcie tego meczu z klubowej siłowni wyszli miejscowi osiłkowie i zaplótłszy łapy na piersiach poczęli „kibicować”swojemu klubowi. Najpierw zaczęli wyzywać nas, potem sędziego, a na koniec zwyzywali trenera własnej drużyny i poszli.
Drukarzowi, też gdzieś tam powinęła się noga i sytuacja w tabeli była taka, że mogliśmy jeszcze nawet awansować, ale musielibyśmy wygrać wszystkie mecze do końca, bez straty punktu i na koniec wygrać jeszcze z Drukarzem.

Ciężki mecz był z Nasielskiem. Wyjątkowo trudno nam się z nimi grało, a oni fartownie zdobywali bramki. Przegrywaliśmy już 0-2.

- My gramy, a oni strzelają! - krzyknął Globus na kolegów. To ich zmobilizowało.

Pierwszy przełamał złą passę Mateuszek, popisując się kapitalną główką po żucie rożnym.
Potem gol Januszka po sprytnie rozegranym żucie wolnym.
Wreszcie strzał Jankesa i prowadzimy 3-2.

Żbiki, do końca i nieustępliwie atakowały naszą bramkę. 3 punkty były ciągle bardzo niepewne.

W ostatniej sekundzie sędzia podyktował dla nich rzut wolny. Z mojej perspektywy, z ławki gości, widziałem jak potężnie uderzona piłka lecąc nad głowami wszystkich niczym meteoryt Czelabiński, nieuchronnie pikowała w samo okienko bramki. Kiedy już myślałem, że oto załopoce zaraz w siatce, znad lasu głów wyrosły nagle rączęta Mojego Syna i odbiły ją precz. W sekundę potem rozległ się gwizdek końcowy spotkania.

- Cud, To był prawdziwy cud. - pomyślałem, wznosząc oczy ku niebu.

Kolejny przełomowy mecz na wyjeździe z Serockiem. Był to dzień Globusa, (chłopcy nazywali go tak, bo miał niezwykle dużą głowę) był w życiowej formie i szybko zdobył aż dwie bramki. Potem, nastąpił regres. Straciliśmy głupio gola. Za kilka minut, przy rożnym, nie wiedzieć czemu, nasz najmniejszy zawodnik stanął przy bliższym słupku i jeszcze zamiast wyskoczyć do piłki to się schylił i przeciwnik wkręcił rogala bezpośrednio z rzutu rożnego. Jest już 2-2.

- Już się zaczyna paraolimpiada?! Co, przestraszyliście się, że możecie wygrać?! - krzyczał Robert na chłopaków.

Po innej naszej nieudanej akcji, trener przeciwników z koli zawołał:

- Do przodu! Jedziemy z nimi!

Pechowo dla nich, piłka poleciała prosto pod nogi Globusa. Ten zaś nie wiele myśląc, huknął ją nad głowami wszystkich (łącznie z ich bramkarzem) prosto do siatki.
Nie podnieśli się już po tym, a Jankes dołożył im jeszcze jednego na koniec.

Następny ważny mecz, u nas z Tłuszczem. Drużyna z którą jeszcze nigdy nie wygraliśmy i mieliśmy pewne porachunki za to jak „wyruchali” nas w rundzie jesiennej. Wyglądaliśmy czy przyjedzie Toudi. Przyjechał.
Bobrów, rozklepał tym razem Kapsel. Wszedł na boisko i zaraz popisał się świetnym strzałem w długi róg. Toudi, nieco spóźnił się z reakcją i nie sięgnął już piłki. Było 1-0. Kapsel rozochocił się tą bramką i zaczął szaleć, a obrońcy zaczęli go faulować. Pech, że na polu karnym. Smile 0-2.
Jednego z obrońców, Kapsel do tego stopnia wyprowadził z równowagi, że sprzedał mu on haka w tak wyjątkowo niesportowy sposób, że zarobił 20 minut kary.
- Głębia panowie – zawołał Robert – co oznaczało, że przechodzimy teraz do defensywy i będziemy punktować przeciwnika z kontrataków.

Pierwszy wyrwał się Globus. Toudi wybiegł do niego żeby skrócić kąt, ale nasz Kapitan spokojnie go przelobował i było już 3-0.

- Bo wy zawsze mówicie, że ja nie wychodzę. - tłumaczył się kolegom Toudi.

Później z kontrą wyszedł Jankes. Toudi, tym razem został w bramce. Jankes, potężnie uderzył. Toudi próbował obronić, ale piłka przełamała mu łapy. Było 4-0

- Tak dobrze łapał, a teraz puszcza. - powiedział prezes. Smile

Wspaniały sukces. 4-0 z Tłuszczem, a mina upokorzonego Toudiego, bezcenna.

Arcytrudny mecz, na wyjeździe z Kobyłką. Groźna drużyna i również pretendent do mistrzowskiego tytułu. Gramy bardzo uważni i zdyscyplinowani. Oni atakują nieustannie, są bardzo brutalni. Mojego Syna odpychają i blokują podczas rzutów rożnych, a sędzia nie reaguje. Karol ma jednak na to swój sposób, szczypie ich bardzo boleśnie, więc odsuwają się od niego.
- Nie szczyp kurwo, bo nie dożyjesz końca meczu – powiedział mu jeden.
Na krótko przed przerwą nieoceniony Jankes zdobywa gola.

Po przerwie prezes mówił nam, że przypadkiem przechodził koło ich szatni i słyszał jak nie mogli pogodzić się z tym, że „są od was piłkarsko lepsi, a przegrywają”.

Po przerwie, zmienili bramkarza, ale i to im nie pomogło. Atakowali wściekle, ale nie daliśmy się i pod koniec meczu zdobyliśmy nawet drugą bramkę. Ich bramkarz długo siedział na dupie w podbramkowym błocie i myślał: „jak to mogło się stać?”.

- Słowo się rzekło i Kobyłka u płota. - śmiali się chłopcy w autobusie.

Wreszcie nadszedł dzień prawdy, mecz z Drukarzem Warszawa.

Drukarz o klasę, albo dwie przewyższał inne zespoły. W poprzednim sezonie, spadli z pierwszej ligi i teraz grali pewnie o ponowny awans.

Chyba najgorsi ze wszystkiego, w tej zabawie, byli sędziowie i nie chodzi tu o jakieś pomyłki, tylko o to, że jeśli się grało z jakimś utytułowanym klubem, to zawsze byli stronniczy na ich korzyść. Znali się może, albo zwyczajnie chcieli się podlizać, bo działacze tych klubów mogli im pomóc, albo zaszkodzić w karierze.
Miałem nawet pomysł, żeby założyć garnitur, wpiąć sobie w klapę znaczek PZPN ( bo posiadam) i udawać jakiegoś obserwatora, ale trochę mi się przytyło tamtymi czasy i nie mogłem się zmieścić w marynarkę.. Wink

Robert zawsze przed odprawą wypraszał wszystkich z szatni, chciał być sam z zawodnikami, ale przed tym arcyważnym meczem, w obliczu tak groźnego przeciwnika ( kilka lat wstecz zdobyli nawet mistrzostwo Polski juniorów młodszych U-17), wszyscy mieliśmy silną potrzebę bycia razem.
Robert powiedział, że przeciwnicy pytali go czy będziemy ich sprawdzać, bo zapomnieli kart kilku zawodników.
- Pewnie wzięli paru ze starszych drużyn i nie zdążyli wyrobić im lewych kart. - dywagował - Powiedziałem, że nie będziemy ich sprawdzać, niech nie myślą, że ich się boimy, albo coś.

Na zakończenie odprawy dodał.

- Panowie, to jest mecz praktycznie o awans, każdy wie co ma robić! Chłopcy, po prostu Walka!
W swojej karierze widziałem nie raz, jak drużyna która miała w sobie więcej woli walki, wygrywała z teoretycznie silniejszym przeciwnikiem!

Zanim jeszcze rozpoczął się mecz, spotkał nas dotkliwy cios. Kiedy wyszliśmy z szatni, toś zauważył, że Globus słania się na nogach. Pielęgniarka zmierzyła mu ciśnieni i okazało się, że ma tak wysokie, że nie dopuści go do gry. Nawet nie protestował. Po prostu, jego organizm nie wytrzymał napięcia przed tym meczem. Straciliśmy Kapitana i najlepszego zawodnika, ale to nie było w stanie nas zatrzymać. „Jeden pada, reszta maszeruje dalej”. Chcieliśmy się bić z Drukarzem, bez względu na wszystko, na śmierć i życie.

Rozpoczęła się walka. Wyglądało to jak bitwa pod Grunwaldem. Tamci roślejsi i lepiej zbudowani,
nasi wyglądali przy nich jak zbieranina z filmu Zemsta Frajerów. Tamci faulowali brutalnie, ale nasi nie odstępowali, aż słychać było gruchot kości. Myśleli, że złamią nas siłą, ale paradoksalnie przyczyniło się to do ich zguby. Tak faulowali ochoczo, że sfaulowali nawet na polu karnym, a sędzia nie mógł udać, że tego nie widział. Było 1-0. Potem kolejny faul i rzut wolny który po dobitce, w gola zamienia Mateuszek. Jest 2-0. Potem okres wyrównanej gry.
Ścierali się ze sobą w milczeniu i nieustępliwie jak cyborgi, Trener cały czas komenderował grze. Ja również cały czas coś krzyczałem. To samo Prezes.
Tamci kombinowali, robili zmiany. Juniorzy młodsi, mają prawo do siedmiu zmian. Tamtych było wielu, same byki, a my nie mieliśmy praktycznie nikogo do zmiany. Nasi byli jednak niezmordowani.
W pewnym momencie, udało się przeciwnikom zdobyć gola, potem drugiego. Było 2-2
- Żeby chociaż remis utrzymali – nawet Robert zaczął wątpić w zwycięstwo, ale nie oni i nie ja.
Piłka wypadła na aut, wprost pod moje nogi, ale nie przyszło mi do głowy, żeby grać na czas i ją przepuścić
Chwyciłem ją i błyskawicznie podałem do Rafcia, ten niezwłocznie posłał ją rzutem z autu pod pole karne. Tam był już Jankes. Potężny strzał, ale prosto w ręce bramkarza. Ten jednak wypluwa piłkę i powstaje niesamowita kotłowanina pod bramką, nie wiem nawet kto strzelał, piłka odbiła się od japy jeszcze któregoś, dobitka i Gol! Gol! Goool! 3-2! i to z moją asystą, w pewnym sensie. Wink
Przeciwnicy po tej bramce, usiedli trochę na dupie. Zrozumieli, że nie dadzą nam rady.
Sędzia postanowił jednak, za wszelką cenę podlizać się działaczom Drukarza i pomóc im zdobyć wyrównującą bramkę.
Najpierw, puścił zawodnika z ewidentnego spalonego. Karol chciał załatwić go tak jak tamtego w Zakroczymiu, ale ów był bardziej doświadczony. Minął naszego zawczasu i wyszedł już na czystą pozycję, wtedy...„Dudek” (bo tak nazywali Mojego Syna koledzy), rzucił się za nim i lekko przytrzymał za piętę. Przeciwnik nie przewrócił się, ale się potknął i nie trafił, już do bramki.
Jednak „czujny” sędzia, wskazał jedenastkę. Rzut karny.

- Co prawda karny to jeszcze nie bramka ale... - dobiegło do mnie z ławki gości.

Karol zaczął odwalać „Dudek Dance”, aż sędzia kazał mu przestać.
Strzał...i NIEPRAWDOPODOBNEEE!!! Mój Syn broni karnego i to w takim meczu! Był w takim szoku, że choć w polu karnym toczyła się jeszcze walka o piłę, on skakał w bramce z radości.

Pod koniec meczu, sędzia puścił jeszcze, nawet dwóch ze spalonego, ale Karol i z nimi sobie poradził. Zaczął przesuwać się w bramce w kierunku zawodnika nadbiegającego bez piłki, tak żeby ten drugi pokusił się o strzał. Tak też się stało. Kiedy tylko nasz zobaczył, że tamten składa się do strzału, błyskawicznie wrócił i po efektownej robinsonadzie pewnie wybił piłkę.

Nic im nie pomogło, nic, ani lewizna, ani brutalna gra, ani stronniczy sędzia, po prosty nic. Byliśmy po prostu lepsi i przede wszystkim, byliśmy tego dnia ZESPOŁEM.

Jeśli coś trenujesz, sumiennie i z pasją, przez trzy lata, to może się okazać że nie ma już dla Ciebie przeciwnika w okolicy.

To zwycięstwo, było zwieńczeniem pracy Roberta i chłopców, oraz nas wszystkich. Radości nie było końca.
Pozostał ostatni mecz ze słabą drużyną, na który przybył sam Burmistrz Dzielnicy. Wygraliśmy i zaczęliśmy świętować awans do I ligi juniorów. Były szampany (alkoholowe), ale większość zostało wypryskane z radości. Potem ceremonia obcinania krawata prezesowi i podrzucanie trenera, prezesa i wszystkich po kolei. Było pamiątkowe zdjęcie, a potem grill z udziałem Burmistrza, na którym dla tych którzy chcieli było nawet piwo (alkoholowe).
W rundzie wiosennej wygraliśmy wszystkie 14 spotkań, z czternastoma drużynami z Warszawy i okolic.

Ponieważ Mój Syn miał dobre stopnie, otrzymał stypendium od Burmistrza, za wybitne osiągnięcia sportowe i dobre wyniki w nauce. Więc, była nawet kasa z tego. Wink 100zł co miesiąc.

W nagrodę za awans, Robert załatwił nam trening z samym Arturem Borucem, którego znał osobiście. „Borubar”przyjechał wypasionym Chryslerem i było bardzo sympatycznie. Na koniec, poklepał Mojego Syna po ramieniu i powiedział:
- I jak Dudek?

Wygranie ligi, przez drużynę której klub nie odniósł nigdy dotąd żadnych sukcesów, odbił się szerokim echem w świecie sportowym. Sam legendarny trener Michał Globisz wyraził swoje uznanie i zaoferował jedno miejsce na zgrupowaniu kadry juniorów U19, dla najbardziej wyróżniającego się zawodnika od nas. Robert zadecydował, że Będzie nim Globus.
Robert powiedział też, że ściągnie do nas dobrych zawodników z innych klubów. „Bo każdy będzie chciał grać w I lidze”.
Niestety, nie ściągnął nikogo. Każdy wolał grać w swoim klubie ze swoimi kolegami. Za to kilku od nas odeszło. Dwóch powiedziało otwarcie, że muszą się wziąć za naukę w ostatniej klasie gimnazjum. Kapsel z kolei odszedł, raczej nie z chęci nauki, tylko był po prostu najmniej związany z drużyną i nie chciało mu się „gryźć trawy” w I lidze, gdzie wiadomo było, że będziemy przegrywać.

Prezes, cieszył się z naszego awansu, trochę jak kurwa z dziecka. Wiązało się to bowiem, z poważnymi kosztami. Teraz trzeba było opłacać nie jednego, ale trzech sędziów jeśli graliśmy u siebie. Wynajem autokaru zaś, na mecze wyjazdowe od Płocka po Radom, kosztowały by tyle co wycieczki do Częstochowy.

Pierwszy mecz mieliśmy rozegrać z Kosą Konstancin, gdzie grał podówczas Jakub Kosecki, obecny reprezentant Polski. Jednak do spotkania nie doszło bo do Roberta zadzwonił Roman Kosecki i poprosił o przełożenie meczu z powodu kolidujących terminów.

Następny mecz wypadał na wyjeździe, z UMKS Piaseczno, gdzie to była zgrupowana, praktycznie cała ówczesna kadra Polski juniorów U-17.
- Jak tak popatrzyłem sobie na wyniki, to jak nie będzie dwu cyfrowej przegranej to będzie sukces - powiedział prezes.

- Co wy w jedenastu przyjechaliście? - zdziwił się ich trener.

Kiedy nasi chłopcy stanęli na boisku obok tamtych, to widok ten skojarzył mi się z Wrześniem 1939 roku.
Tamci wszyscy, jeden w drugiego, wysocy, dobrze zbudowani, jak Niemcy z doborowej jednostki Wehrmachtu.
Nasi, jeden chudy, drugi mały, trzeci z wielką głową, wyglądali jak synowie ubogich polskich chłopów i robotników, którzy stanęli wtedy w obronie Naszej Ojczyzny.
I bronili się długo i dzielnie, jak tamci, wysokim pressingiem. Jeśli jakiś się nawet przedarł, to albo Duszek go powstrzymał, a jak nie dał rady to był jeszcze Karol.

- Jaja wam poukręcam jak będziecie dalej tak grać! - Darł się na nich ich trener.

W końcu, jednak przełamali naszą obronę. W drugiej połowie kontuzji doznał Globus, a potem jeszcze Duszek dostał czerwoną kartkę. Kończyliśmy spotkanie w dziewięciu i nie udało się uchronić przed dwucyfrową porażką.

- To już koniec - powiedział Robert w szatni. - Nie mamy nawet składu na następny mecz.

Na pierwszą ligę byliśmy jednak za krótcy, a po rezygnacji, na nasze miejsce wszedł Drukarz.

Karol i Rafcio dostali propozycje gry w innym pierwszoligowym klubie i to w młodszym, ich roczniku.
Koszty dojazdów były by jednak bardzo duże. Poza tym, Karol nie chciał już grać wyczynowo. To ciężki kawałek chleba: pot, krew i łzy. Co innego grać dla swojej drużyny, z którą zjadło się nie jedną beczkę soli, a co innego grać dla obcych.

Jako bramkarz, był potem silnym wsparciem w szkolnych drużynach, Odnosił sukcesy w gimnazjum i liceum. Z reprezentacją swojego liceum dotarł, aż do finału Mistrzostw Warszawy. Pierwszy raz w historii jego szkoła zaszła tak wysoko w piłce nożnej. Sam Dyrektor był na meczu. Karolowi udało się zachować czyste konto, przez całe spotkanie i kiedy już cieszył się, że dojdzie do rzutów karnych, w bronieniu których był przecież mistrzem, przypadkowy gol samobójczy kolegi, przekreślił te nadzieje. Cóż, taki jest sport.

Kiedy studiował w Londynie, spróbował swoich sił w kastingu do drużyny uniwersyteckiej. Przyjęli go jako jednego z dwóch którzy się dostali. Był rezerwowym bramkarzem, a po kontuzji podstawowego, grał w meczach. Były o nim nawet wzmianki w uniwersyteckiej internetowej gazetce. Grał na obiektach takich legendarnych Londyńskich klubów jak np. Millwall czy Watford, z którymi uczelnie miały umowy.
Niestety, wyjazdy, treningi i mecze, pochłaniały tyle czasu, że omal nie zawalił przez to pierwszego roku. Musiał zrezygnować. Tym bardziej, że na wyspach gra się bardzo brutalnie. Zwłaszcza czarnuchy, jak im coś nie pasowało, to zaraz przechodzili do rękoczynów. Nie jeden mecz kończył się interwencją policji i karetki pogotowia.

Niemniej, chciałbym zwrócić uwagę na to, że poprzez osiągnięcie umiejętności w jakiejś niszowej dziedzinie, można być pożądanym zawsze i w każdym środowisku i mieć wiele przeżyć.
Tak jak Mój Syn, wyćwiczył się w bramkarstwie, choć do piłki nożnej to on raczej nie miał ani talentu, ani predyspozycji.

Jedyną osobą z bohaterów tej opowieści, która zrobiła karierę w piłce, jest Robert. Został on trenerem młodzieżówki, w jednym z renomowanych Warszawskich klubów.

Odpowiedzi

Portret użytkownika septo

Capie - fajna ojcowska

Capie - fajna ojcowska opowieść. Piątka od ojca (córki) z Pyrlandii. Wiem jak to jest obserwować jakiekolwiek poczynania swojej ratolośli zwłaszcza w walce (moja walczy 1 vs. 1). To są emocje, których nie da się porównać z niczym innym. Dzięki.

pozdrawiam

Portret użytkownika KamileQ

Uwielbiam Cie czytać!

Uwielbiam Cie czytać!

Portret użytkownika Stary Cap

KamileQ, a to nie Ty

KamileQ, a to nie Ty napisałeś kiedyś pod jednym z moich blogów: "Co za debilizm"? Smile

Portret użytkownika Guest

od miłości do nienawiści

od miłości do nienawiści jeden krok Wink

Portret użytkownika baudelaire

Dokladnie jak napisales. U

Dokladnie jak napisales. U nas z dzieciakiw robi sie silne cyborgi, ktore odnosz sukcesy w dzieciecej i mlodziezowej pilce.
Kiedy np w Hiszpanii dzieciaki klepia pilka bez opamietania i szkola technike, u nas zapierdalaja bez konca zeby miec sile. I w doroslej pilce, kiedy Hiszpanom do techniki dorabia sie sile, nasi juz sa u kresu mozliwosci. A jak Petrescu chce doroslych chlopa pogonic jak na zachodzie, to sie go zwalnia bo za ciezkie treningi robi.
W konsekwencji przepadaja prawdziwe talenty, ktore dopiero sa w stanie rozkwitnac na zachodzie. Ilu nam takich Lewandowskich zameczyli to nawet nie wiadomo.
Rozmawialem kiedys z Engelem atakujac go dlaczego niszcza polska pilke i dlaczego ciagle nie mozemy dogonic poziomu z Niemiec czy Anglii. Z powodu braku argumentow zwyczajnie mnie olal:).
Jako dzieciak i nastolatek bylem trzy razy lepszy niz rowiesnicy. Jaki 16latek gralem z doroslymi chlopami w pilke i ani troche im nie ustepowalem, niestety w domu nie podzielali mojej pasji, na treningi bylo za daleko, a rodzice i tak mowili ze kariery nie zrobie. No i nie zrobilem. Znaczy mieli racje;)

Portret użytkownika Stary Cap

No właśnie, nie napisałem, że

No właśnie, nie napisałem, że byłem jedynym rodzicem, który jeździł na te mecze. Inni ojcowie, co najwyżej przywozili i zabierali chłopców. Jak jakiś ojciec był (zazwyczaj tylko raz) na meczu, to ten chłopak grał na 180% swoich możliwości i strzelał bramki. Ale teraz podejście się chyba trochę zmienia na lepsze.

Portret użytkownika Devil Jin

Kurde pamiętam te mistrzostwa

Kurde pamiętam te mistrzostwa , zazwyczaj nie lubiłem oglądać meczów to były moje 1 mistrzostwa i pokochanie Włochów Toldo Tottiego Del Piero eh stare czasy , co do opisu kurde aż samemu przypomniało się jak to było za juniora , fajny blog Smile

baudelaire,gdyby rodzice Cię

baudelaire,gdyby rodzice Cię wspierali i wierzyli w Ciebie to kto wie gdzie dzisiaj byś był.
Historia mi się podoba, taka prosta. Czekam na więcej.

Portret użytkownika baudelaire

Teraz juz bylbym na

Teraz juz bylbym na emeryturze pilkarskiej Wink. Moje pokolenie kariery nie zrobilo. Kiedy ja bylem w najlepszym wieku do grania w pilke czyli mniej wiecej w latach 1995-2005 nasza reprezentacja byla obrazem nedzy i rozpaczy. Toz juz teraz przynajmniej mamy jednego wybitnego pilkarza i kilku na przyzwoitym poziomie europejskim. Wtedy to byla bida z nedza. Tym bardziej ze my sie chowalismy na Bonku, Smolarku, Mlynarczyku czy Zmudzie. To bylo wybitne pokolenie, podobnie jak wczesniej pilkarze Gorskiego.
W tamtej kadrze przy zachowaniu proporcji dla zmian jakie zaszly przez ostatnie 40 lat gralby pewnie tylko Lewandowski. I to biorac pod uwage ostatnie 25 lat.

Portret użytkownika Guest

i dlatego przerzucam się na

i dlatego przerzucam się na siatkówkę

Portret użytkownika baudelaire

Guest ja jestem staly w

Guest ja jestem staly w uczuciach;) a w pilce kopanej zakochalem sie jako kilkulatek:)

Dobrze się czytało i od razu

Dobrze się czytało i od razu wspomnienia ja po meczu Holendrów z Włochami też byłem Toldo na bramce potem. W ogóle śmieszne rzeczy, mając 8-9-10 lat grałem z chłopakami po 16-22 lata, zawsze na bramce albo w obronie hehe i nawet dawałem radę, to była szkoła życia jak kiedyś dostałem prosto w twarz z piłki, ktoś mnie poklepał po plecach i trzeba było jechać dalej.